piątek, 7 sierpnia 2009

Krym i Kijów maj' 09, czyli zamiast gnić na zajęcia my się wczasujemy :D

Przygody czas zacząć...

Spotkałyśmy się wszystkie w trzy: ja, Gosia i Asia na dworcu głównym we... Wrocławiu, tym razem ruszamy nie z Poznania odziwo. Z tego oto miejsca wycieczka nasza została oficjalnie rozpoczęta. Mimo niewygody w polskim pociągu nasza, jakże już mocna ekipa, została wsparta dodatkowymi siłami. Dlatego też nasza podróż do Przemyśla, w dużej mierze, minęła nam w śmiechowej atmosferze. Jeden z przykładowych dowcipów to pytanie skierowane do mnie:
- Jaką masz grupę krwi?
- A sama już nie wiem, albo A albo B
ta krótka wymiana zdań wzbudziła napad dzikiego śmiechu, pomimo takiego suchara*. I tak żartom nie było końca. Nad ranem zdarzyła się rzecz straszna, która śmiechową zwać się nie może. Do naszego luksusowego przedziału wszedł jeden pijaczyna. Śpiąc, jak zwykle trupim snem, nawet czołg by mnie nie obudził, nie bardzo miałam jakiekolwiek pojęcie co się dzieje. Przebudziłam się zdziwiona czego ta Goha się tak drze. Okazał się nasz pijaczek normalnym zboczeńcem, dobierającym się do biednych, bezradnych dziewczyn. Ale było!

* suchar- suchy dowcip, mało śmieszny a jednak śmieją się wszyscy, bo taki głupie on jest

Przemyśl...

to nie jest dobre miejsce. Przede wszystkim przygnębia swoją szarością. Stanowczo spędziłyśmy w nim zbyt wiele czasu. Przyznam, że w tym miejscu napada mnie taka druzgocąca nostalgia i zniechęcenie. Tym razem też nie było inaczej. A do tego to miasto nie ma bankomatu WBK.

Granica...

Sama myśl o wyjeździe z tego fatalnego miejsca poprawiła nam troszkę humor. A busik do granicy za jedyne 2 zł i przesympatyczny kierowca wprawiło nas prawie w euforię. Teraz tylko, albo aż, wystarczyło przejść przez granicę. A z granicą, mili państwo, to bardzo różnie bywa. Nam ewidentnie tym razem się nie poszczęściło, aczkolwiek było nadzwyczaj miło. To było tak: poszła plota, że tego dnia ma przyjechać prezydent Juszczenko i Kaczyński na kontrolę granicy. Wszystkim odziwo dopisywały humorki i nawet okropna pani w okienku nie krzyczała aż tak dużo jak zwykle. Odbyłyśmy jeszcze sympatyczną rozmowę z panami celnikami, podczas czekania na podbicie karty migracyjnej.

Medyka- Lwów...

Jeszcze na granicy wychaczył nas taki koleś, który koniecznie chciał nam udzielić swojej pomocy, oczywiście za drobną zapłatą. Po długich namowach, nie widząc żadnej marszrutki, zgodziłyśmy się na jego propozycję. Zawiózł nas na elektriczkę do jakiejś pobliskiej wsi i chciał nam jeszcze załatwić kupno biletów w kasie aż do Symferopola. W samej elektriczce było duszno i śpiąco. Podróż się strasznie dłużyła, ale i tak było wygodniej niż w PKP. Pod koniec trasy przyszedł, przyznam szczerze długo oczekiwany przeze mnie grajek, bo nie ma elektriczki bez grajka i sprzedawcy różnych różniastych gadżetów. Asia wrzuciła mu do puszki troszkę kasy i ten przysiadł koło nas i zaczął przygrywać nam na swoim akordeonie. Po tym jak usłyszał od nas, że jesteśmy z Polski zagrał, znane każdemu Polakowi nuty, od hymnu państwowego po kolędy.


Lwów...

na dworcu sprawdziły się nasze najgorsze przypuszczenia. Bilety do Symferopola dostałyśmy dopiero na drugi dzień, ale zapewniam was, że to i tak dobrze, zawsze mogłyśmy czekać na nie dłużej. Taka obsuwa oznaczać może tylko jedno: spędzimy noc na dworcu i chcąc nie chcąc zwiedzimy Lwów. Po ostatnim wypadzie na Krym na dworcu mamy już obczajoną dobrą miejscówkę: na samej górze jest poczekalnia o wysokim komforcie, płatna oczywiście. W nocy pani przyszła, krzyku narobiła co nie miara. Ale wcześniej zanim położyłyśmy się na podłodze naszego nowego domu, jak to w żartach przywykłyśmy mówić, poszłyśmy pozwiedzać. Szłyśmy gdzieś przed siebie. Po drodze spotkałyśmy Iwana Franka, Tarasa Szewczenkę, ale pomnika Mickiewicza niestety nam się nie udało znaleźć. Za to zdołałyśmy przedrzeć się do środka Uniwersytetu im. I. Franki, pop Operę i na rynek, który gdzieś po drodze nam się zawieruszył. Jakby tego było mało narobiłyśmy sobie wstydu przed dwójką młodych milicjantów, pytając o ów rynek. Widziałyśmy też jak panie ze służb porządkowych miasta Lwowa brodzą sobie na bosko w kałuży. Co zrobić, jak lubią. My zdecydowanie wolałyśmy kupić sobie piwo i męczyć się z jego otwarciem, bo przecież zawsze chłopcy nas w tym wyręczają. Byłyśmy jednak dzielne i udało nam się namówić do współpracy klucz i murek. Wspólnymi siłami misja "piwo" powiodła się. Zastał nas silny i przewlekły deszcze, więc zrobiłyśmy sobie przystanek w Puzatej Hacie na barszczyk ukraiński. Mniam mniam, palce lizać
Paulinka


Ale przejdźmy do meritum :] Po porannej toalecie w dworcowym kibelku za 1 UAH udałyśmy się na pociąg. Z poprzednich podróży wiemy już, że plackarta jest naszym ulubionym ze wszystkich pociągów, w przeciwieństwie do polskiego teżewe. Nasze miejsca były rozlokowane nieco czerstwo, bo Asia była praktycznie w jednym końcu wagonu a my w drugim. Oczywiście wszystkie miałyśmy miejsca na górze, z boku korytarza. Towarzystwo było zdecydowanie spokojne. Jak już dostałyśmy pościele, to oporządziłyśmy się do spania i po niedługim czasie oddałyśmy się w objęcia Morfeusza. Spałyśmy, spałyśmy i wstałyśmy aż tu nagle miła niespodzianka, której sponsorem był pan Sławiński :] A mianowicie w tej dusznej plackarcie dane nam było rozkoszować się chłodnym napojem bogów, czytaj piwem "lwiwskie" i ( uznanym za najlepsze chipsy na świecie ) ljuksami. Zbrodnią było to, że nasi liczni sąsiedzi jedli dużo smakołyków, a konkretnie niezliczone ilości mięsa: kurczaczki, nie kurczaczki, kotleciki, roladki i to wszystko zagryzali ogóreczkami. Ale powróćmy do naszych nie kończących się przygód.
Goha


Gdy tak wesoło spędzałyśmy czas znaleźli nas ukraińscy poszukiwacze przygód, gdyż to właśnie my miałyśmy okazać się ich największą przygodą..., ale dzielnym chłopcom nie udało się nas wyprowadzić na drugi koniec pociągu do ich kupe**, gdyż sprytnie wymknęłyśmy się się wprost do moich sąsiadów, którzy równie miło spędzali czas. Pewien Ukrainiec (ok. 40-50 lat) z Zakarpacia gościnnie zaproponował mi 10 gramów, oczywiście nie śmiałam odmówić i tu niespodzianka, zalany trunek, którym zostałam poczęstowana okazał się 97% samogonem, który prawie wypalił przełyk:) Dziewczyny dzielnie pomogły mi go wykończyć, po czym poszłyśmy spać. Ale dziewczyny spotkała niespodzianka. Wytrwałym Ukraińcom z końca pociągu mało było przygód dlatego powrócili. Paulinka dostała nawet sztuczny kwiatek. Niestety nie na wiele się to zdało, gdyż chłopcy zostali odprawieni z kwitkiem.

**kupe- rodzaj wagonu z 4 miejsami sypialnymi zamykany na drzwi

Krym...

Nadszedł ranek i nasza podróż plackartom zakończyła się na dworcu w Symferopolu. Po pewnych poszukiwaniach i targach udało się nam znaleźć marszrutke do Sudaku i dumne rozsiadłyśmy się w 2- godzinnej podróży.
Gdy tylko nasza noga stanęła na sudackiej ziemi wychaczyła nas bardzo przedsiębiorcza babuszka i zabrała do swojego mieszkania za jedyne 30 UAH/ 24h. Po rozlokowaniu się w naszym nowym pokoiku i wzięciu jakże ożywczego (lodowatego) prysznica, wyruszyłyśmy w miasto, a dokładnie na Twierdzę Genueńską w Sudaku.
Asia

Po twierdzy hasałyśmy jak zające na łące. Obskoczyłyśmy każdy zakamarek, każdą górkę. Największy zachwyt dostarczył nam oczywiście widok na Nowy Świat. Po powrocie z twierdzy nie omieszkałyśmy wyjść na spotkanie z morzem, a że w gości nie ma co iść z pustymi rękoma to udałyśmy się na szaurme***. I tak zwiedziłyśmy całe sudackie wybrzeże. Znalazłyśmy przy okazji świetną skałkę, na którą postanowiłyśmy się wspiąć, jednak pokonała nas w połowie drogi. Stwierdziłyśmy, że jeszcze na nią wejdziemy, ale może jutro. Na wieczór zaopatrzyłyśmy się w wódeczkę, tak na walkę z obcą florą bakteryjną, żeby się odkazić.

***szaurma- coś w stylu kebaba w tortilli tylko troszkę gorzej działające na żołądek


Nazajutrz wstałyśmy z samego rana i ze względu na brzydką pogodę wyruszyłyśmy do Nowego Świata. Na marszrutke czekałyśmy ponad godzinę, jak nie więcej. Zdążyłyśmy w międzyczasie przekąsić pyszne czebirieki****. Jak tylko nasza taksa podjechała, wskoczyłyśmy do niej ucieszone jak dzieci, które dopiero co dostały prezenty. Chyba jeszcze nigdy nie cieszyłam się tak na widok marszrutki. Ogólnie droga do Nowego Świata jest boska. A ta przyjemność kosztuje nie mniej, nie więcej, a jedyne 2,50 UAH.
Jedyną atrakcją w NŚ jest świetny szlak wokół góry. Widoki nieziemskie. Tylko lepiej, żeby nie padało, a jak pada to polecamy wtedy zejść na plażę i schować się pod skarpami lub iść na sam szczyt i poszukać ławeczki z krzakiem. Mamy przetestowane obie opcje. W tym uroczym miasteczku posiliłyśmy się ciasteczkami i chipsami, następnie wróciłyśmy do Sudaku. Wieczorem skoczyłyśmy do sklepu po produkty pierwszej potrzeby- 2 wina.


Na następny dzień w planach miałyśmy się opalić, nawet zakupiłyśmy w tym celu krem do opalania. Najpierw obeszłyśmy nie zdobytą jeszcze górę, apotem wystawiłyśmy się na dosłownie 15 min na słońce. Przegnały nas czarne chmury z lewej i z prawej, które przyniosły ulewę i burzę.
Wieczorem wyjechałyśmy z Sudaku, aby następna noc spędzić na lotnisku w Symferopolu. O mały włos nie złapałybyśmy ostatniej marszrutki, ale przy pomocy życzliwych panów mundurowych, udało nam się. Lotnisko niezwykle osobliwe: zamykało się o godz. 22.45, panowie z ochrony wyłączyli nam światło, zamknęli toaletę, wszystkie sklepy, pozostał nam tylko niezawodny automat z kawą i metalowe ławki. Tam poznałyśmy dwie Ukrainki, które raczyły nas opowieściami ze swojej, pełnej przygód, wyprawy do Jałty. Raz po raz ktoś się do nas doczepiał, głównie panowie milicjanci, którzy poważnie podeszli do swojego zadania i chcieli się opiekować nie tylko lotniskiem ale i nami. Odprawa i lot odbyły się bardzo sprawnie i szybko, a samoloty to mają lepsze niż w Anglii:P

****czeburiek- pyszne takie placuszki smażone na gorącym oleju, podawane na ciepło, z mięsem, serem albo grzybami.

Kijów...

Do stolicy dostałyśmy się marszrutką. W akademiku, gdzie miałyśmy mieszkać, oczywiście był problem, ale wpuścili nas i tak zostałyśmy tam po dziś dzień. Chwilkę nam zajęło wyszykowanie się i szybko wyruszyłyśmy na miasto, aby pokazać Gosi wszystko co interesujące w Kijowie. Zaczęłyśmy od Majdanu. Gdy tak sobie siedziałyśmy na schodkach zadzwonił do Asi nasz drogi kolega Dima. Wieczór spędziłyśmy w Parku Szewczenki na drewnianej scenie z naszymi ukraińskim znajomymi, których poznałyśmy będąc tutaj na wymianie studenckiej. Towarzyszyły nam śpiewy, gra na gitarze i piwo rzecz jasna.

Drugiego dnia wstałyśmy z samego rana, żeby jak najwięcej zwiedzić. Poszłyśmy do Soboru Sofijskiego, na Plac Sofijski z pomnikiem Chmielnickiego, na Padół. Niestety nie udało nam się wejść do Muzeum Bułhakowa, ale za to zrobiłyśmy sobie zdjęcia przy jego pomniku w balowych sukniach stylizowanych na czasy w jakich on żył. Wieczorem ponownie spotkałyśmy się z ukraińskimi znajomymi. Dzisiaj siedzieliśmy w Parku Marińskim, na trawce. Oczywiście towarzyszyła nam gitara Paszy, jak na każdej imprezie. Tym razem nastała wielkopomna chwila i udało nam się posmakować Sex Pistols. Jest to pół na pół szmurdziak ( tanie wino) z piwem. Kolejna atrakcja i nowością dla nas była zabawa w metrze. Polega ona na tym, że siada się na ruchomych schodach w rządku, tak aby pierwsza osoba mogła przejechać okrakiem na głowami pozostałych. Przednia zabawa! Polecam!


Trzeciego dnia zwiedzania było mało, poszłyśmy tylko na Padół, po pamiątki. Spotkanie wieczorem tym razem odbyło się się również w międzynarodowym gronie, ale z przewaga polskiej strony, gdyż przyszły nasze znajome ze Wschodoznawstwa i z Filologii Rosyjskiej z Opola. Siedzieliśmy na fontannie w Parku Iwana Franki i jak co wieczór śpiewaliśmy sobie, nawet polskie piosenki. Cudem udało nam się zdążyć na ostatnie metro. Trochę pogubiłyśmy drogę i musiałyśmy się cofnąć do metra jeszcze raz. Polecamy również bieganie po ruchomych schodach w stanie niewielkiego upojenia alkoholowego.

Ostatniego dnia pobytu Gosi w Kijowie rano poszłyśmy na stacje metra Arsenalnaja, Parku Sławy, pomnika Wielkiego Głodu, Ławry Peczerskiej i Muzeum Matki Wojny Ojczyźnianej. Do spaceru dołączył się jeszcze Pasza i poszliśmy na wystawę prac Pinchucka. Wystawa nieco przesadzona, ale pomysłowa. Jakoś mnie zdechłe krowy i odcięte głowy innych zwierząt obrzydzają.

Rozstania nadszedł czas i odprowadziłyśmy Gosię na marszrutkę jadącą na lotnisko.
Paulinka

Gdy Gosia odjeżdżała w taksówce łezka się nam w oku zakręciła, lecz nasi liczni znajomi nie dali nam się długo smucić. Ale to, co działo się wieczorem to już inna, dłuższa i obfita w przygody historia...
Asia



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz