sobota, 21 marca 2009

Redditch 2008, czyli W Anglii u królowej

Dziewczyny z Gottgera za wielką wodą

" Przygoda, przygoda każdej chwili szkoda"

Tym oto wersem piosenki zaczęłyśmy kolejną podróż naszego życia. Przygotowane do wyjazdu byłyśmy jak nigdy.Plan był prosty: jedziemy, zarabiamy dużo pieniędzy i wracamy szczęśliwe do domu. W teorii zawsze to tak pięknie wygląda.




Przyznać trzeba, że wyjazd dość spontaniczny. Koniec sesji. Wakacje. Trzeba było coś ze sobą zrobić. Tydzień przed wylotem kupiłyśmy bilety na samolot. W dniu rozpoczynającym naszą wielką przygodę omal nie spóźniłyśmy się na odprawę. Ale my, należy przyznać, że w życiu jak w życiu, ale w podróży szczęście mamy. Sam lot był boski. Kanapeczki w samolocie cudne. Jednak przed samym wejściem na pokład emocje były i to spore rzekłabym. Dzień wcześniej poszłyśmy na kebaba, bo kto wie, mógł być naszym ostatnim.




I stało się, wylądowałyśmy w Anglii. W London- Gatwick. Na lotnisku nikt nas nie przywitał z kartką w ręce z wypisanymi naszymi imionami, jak to często można oglądać w amerykańskich filmach. Przy odbieraniu bagażu zapamiętałyśmy jeszcze z lotniska na poznańskiej Ławicy dwóch chłopaków. A nóż, widelec i łyżeczka będą jechać w naszą stronę. Z chłopakami to zawsze raźniej. Jechaliśmy razem autobusem do Birmingham, gdzie my jako dzieci harckoru, które walczą do oporu, spędziłyśmy noc na bardzo zimnych, bo metalowych, ławkach. Oczywiście w razie kontroli ochrony dworcowej i pytań co my tu robimy całą noc, miałyśmy ustaloną co chwilę to nową wersję autobusową, że niby ciągle na coś czekamy. I tak wybierałyśmy się już do Luton, Manchesteru czy Leeds. Na całe szczęście ni było potrzeby robienia kogoś w balona, bo nikt się do nas nie doczepił. Nad ranem, kiedy uznałyśmy, że już nadszedł czas dalszej drogi, wyszłyśmy na przeciw następnej przygodzie. Zatem ruszyłyśmy na dworzec kolejowy. Stamtąd dotarłyśmy do Redditch.




W tej zapyziałej i acz uroczej mieścinie spędziłyśmy resztę naszego pobytu. W pierwsze dzień, kiedy tylko tam trafiłyśmy większość czasu zmarnowałyśmy na siedzeniu w tamtejszym centrum handlowym. Byłyśmy troszkę zmęczone naszą obecną sytuacją, typowo angielską tj. deszczową pogodą i perspektywą spędzenia drugiej nocy bez dachu nad głową. Ale to jeszcze nie był krytyczny moment, kiedy to miałyśmy usiąść na walizkach i zacząć płakać. Przeszłyśmy się po wszystkich możliwych biurach wynajmujących mieszkania. Naszą ostatecznością był sklep polski, do którego zaprowadził na Turek ( Gosia jest blondynką, wiec wiadomo skąd taka uprzejmość z jego strony). W polskich delikatesach poznałyśmy przesympatyczną panią ekspedientkę. Niestety mieszkać gdzie dalej nie miałyśmy, do czasu aż nie poznałyśmy naszych "wybawców" jak raczyłyśmy ich później nazywać. Gdy miałyśmy już wychodzić ze sklepu, weszła do niego młoda para Polaków. Po przedstawieniu naszej niedoli przygarnęli nas do siebie. Początkowo tylko na jedną noc, ale koniec końców zostałyśmy u nich na stałe.




Pierwszy punk misji wykonany, teraz pozostaje nam tylko znaleźć pracę i zarobić dużo pieniędzy. Tylko albo aż. Sprawa ze znalezieniem pracy nie była taka prosta jak się wydawało. Wszędzie w koło mówiło się o tym, że już coraz więcej osób nie ma pracy, więc nasze plany zarobienia dużych pieniędzy umarły śmiercią tragiczną. Teraz chciałyśmy zarobić tyle, żeby na Krym starczyło. Zarejestrowałyśmy się we wszystkich agencjach pracy. Chodziłyśmy do nich codziennie, wpisując się tylko na głupie listy kontaktowe. Aż tu po jakimś tygodniu praca znalazła nas praktycznie sama, na ulicy. Jak co dzień przechadzałyśmy się od jednego biura do drugiego. Mijając dyrektora jednej agencji, do której ciężko było się dostać przez ciężką babę obsługującą przycisk do domofonu, Gosia uśmiechnęła się do niego. Nie dalej jak godzinę później dostałyśmy propozycję pracy. Była ona co prawda mało męcząca, ale za stawkę niższą niż krajowa, gdyż Anglicy wycwanili się już na tyle, że wprowadzili sobie durne przepisy, żeby jak najwięcej zdzierać z biednych obcokrajowców, którzy będą pracować na każdych warunkach. Oczywiście ciągle starałyśmy się znaleźć nową pracę, albo chociaż coś na weekandy. Ostatecznie nam się nie udało. Kasy jak lodu nie było, ale mamy dużo dużo wspomnień. Poznałyśmy dużo fajnych ludzi, z naszymi współlokatorami chodziłyśmy na imprezy i jeździliśmy na carbud, czyli jedyna fajna rzecz wymyślona przez tamtejszy naród- wielki plac z ustawionymi samochodami wypchanymi starymi, używanymi rupieciami do sprzedaży za grosze. tak właśnie shanciłyśmy super ekstra wypasioną prostownicę do włosów z czarnymi płytkami za jedynego funta.







Anglik napotkany na naszej drodze to:
  • leniwiec jak ich mało
  • szastacz pieniędzmi na prawo i lewo, bo ma ich za dużo
  • niechluj i brudas
  • płeć żeńska jest w ciąży, albo ma już potomka mimo niekiedy bardzo młodego wieku
  • sam nie zna dobrze angielskiego i używa może ze trzech czasów gramatycznych
  • typ imprezowicza, a tak zwane dzygi-dzygi* to nich wszędzie i z każdym
  • mają super słodycze, tanie ciuchy i ogromne przeceny, więc jak shopping to tylko na wyspach

Paulinka


* dzygi- dzygi to odpowiednik polskiego bara- bara, stosowany przez Anglików nagminnie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz